Dietmar Brehmer: Bezdomny nie naje się raz w roku. Niespecjalnie podziwiam organizacje, które pomagają tylko od święta

- Pan przejdzie się kiedyś na cmentarz przy Murckowskiej w Katowicach, zobaczy, jak dużo jest tam bezimiennych grobów, czterdziesto-pięćdziesięciolatków, którzy stracili wszystko. Mało jest we mnie nadziei, ale pomaganie ludziom to mój obowiązek – mówi Dietmar Brehmer, przewodniczący Górnośląskiego Towarzystwa Charytatywnego z siedzibą w Katowicach oraz Niemieckiej Wspólnoty „Pojednanie i Przyszłość”.

94 DC1153 7 DBF 4 EF9 9 BEB 1102 B626 F5 D5

Która to taka Wigilia u Brehmerów?

Taka, czyli z potrzebującymi? Tak działamy już 32 lata. Od roku 1989. Właściwie dlaczego?
Po pierwsze, Górnośląskie Towarzystwo Charytatywne było pierwszą organizacją, która po wojnie przyjęła nazwę z członem „Górnośląskie”.

Jak to?

Po prostu. Nie było możliwości nadania takiej nazwy organizacji organizacji społecznej. Po roku 1989 powstało ich więcej, na przykład Związek Górnośląski. A dlaczego? Ja po Okrągłym Stole uznałem, że w Polsce powinna działać charytatywna organizacja pozarządowa, która nie jest związana z kościołem, podobnie jak tysiące takich w Niemczech. Miałem doświadczenie z podobnej działalności za granicą i chciałem taką stworzyć w Polsce. Udało się. Udaje się od 32 lat.

Dla większości ludzi święta to czas spędzany z rodziną. Co mówi o świętach Dietmar Brehmer?

Jesteśmy z rodziną, przyjaciółmi i tymi, którzy potrzebują naszej pomocy. W pracy wspiera mnie syn Dawid, który jest kierownikiem działu socjalnego. Cała nasza ekipa liczy 15 osób, ale roboty jest masa. Tym bardziej, że my funkcjonujemy codziennie. Każdego dnia wydajemy od 400 do 600 posiłków. Dla nas Wigilia to taki uroczyste wydarzenie wieńczące cały rok ciężkiej pracy. A po niej… Zaczynamy od nowa. Szczerze mówiąc, niespecjalnie podziwiam organizacje, które pomagają tylko od święta. Dla mnie idea działalności charytatywnej polega na ciężkiej, codziennej służbie. Bezdomny nie naje się raz w roku.

Jak poważny to problem na Śląsku?

W duszy cały czas mi gra problem społeczności ludzi wykluczonych – tych żyjących w skrajnym ubóstwie. To moja codzienna mitręga. Ich liczba się zwiększa. Przez cały listopad robiliśmy badania ankietowe naszych podopiecznych. Wyszło na to, że w Katowicach 9 procent społeczności to ludzie, którzy żyją w ubóstwie. Czyli tacy, którzy miesięcznie na swoje utrzymanie mają nie więcej niż 1250 zł. To są emeryci , którzy dostają 1200 zł, albo 645 zł. To są starzy ludzie, samotni, opuszczeni. Nie stać ich na zapłacenie prądu, wody, ogrzewania. Przychodzą do nas i do innych organizacji po pomoc.

A młodsi?

Są tacy, którzy wyszli na prostą - pamiętają o nas, odwiedzają, albo wręcz pracują u nas. Rozwinęliśmy system wsparcia dla młodych ludzi: mamy dwie drużyny piłkarskie, które zrzeszają 80 bezdomnych chłopaków. 3 naszych zawodników było w reprezentacji Polski bezdomnych na mistrzostwach świata.

Sport to koło ratunkowe?

Tak, czasem jedyna szansa na wyjście z bezdomności. Ale rzeczywistość to nie jest film. Według moich doświadczeń, udaje się tylko jednemu na dziesięciu. Potrzebny jest silny charakter, człowiek musi czuć, że o coś walczy, że ma jakieś wsparcie – najlepiej rodziny lub partnera w związku. I że kolejne kroki przynoszą efekty. Bo inaczej…

Bo inaczej?

Ludzie jeszcze szybciej się załamują. Znów zaczynają pić, wpadają w coraz większe problemy i lądują na dnie. To często osoby po zerwanych małżeństwach, rozwodach spowodowanych utratą pracy. Alkoholizm można porównać do raka – tak wielka jest jego skala i tak wiele jego ofiar. Pan przejdzie się kiedyś na cmentarz przy Murckowskiej w Katowicach, zobaczy, jak dużo jest tam bezimiennych grobów, czterdziesto-pięćdziesięciolatków, którzy stracili wszystko. Stracili uczucia, zobojętnieli i skończyli na cmentarzu

.Jak pan to przeżywa?

Widziałem wielu, którzy dobrze rokowali, którzy dawali mi nadzieję, ale potem coś się popsuło i znów się stoczyli. Wtedy coś w człowieku gaśnie. Ale są też historie, które dają mi siłę. Wielu z tych, którzy chcą wyjść z nałogu i bezdomności daliśmy pracę. 40 procent naszych pracowników, to byli bezdomni. Więc trud nie jest daremny.

Na polskim Śląsku bezdomnych karmi Niemiec. Były z tym problemy?

Mein Gott! Cały czas! Całe życie chodzę z garbem pochodzenia. Mimo tych 32 lat?
Kłopotów było dużo kiedyś i do dziś one są. Wiele osób zachowuje ostrożność wobec mnie. Słyszą „Dietmar Brehmer” i od razu nabierają dystansu.

Na Śląsku?

O dziwo – więcej uprzedzeń jest na Śląsku niż w reszcie Polski. Całe odium powojennego nieszczęścia spadało na tych, którzy tę wojnę rozpoczęli. Mówi się, że nie ma odpowiedzialności zbiorowej, ale ona na nas spadła. Dawniej moi koledzy ze szkoły zmieniali imiona i nazwiska.

Pan nie dość, że nie zmienił, to synowi dał na imię Dietmar.

Tak. I ja, i mój syn Dietmar zawsze mieliśmy przez to trudności. Moja dusza jest raniona cały czas z tego powodu. Ale ja to rozumiem, bo to jest pozostałość po tym, co było po drugiej wojnie światowej.

To było 80 lat temu.

Ale pamięć okupacji, wojennego koszmaru przetrwała w pamięci wielu rodzin. Mam wrażenie, że wiele osób w najbliższej okolicy już dawno się przyzwyczaiło do Dietmara Brehmera i moje nazwisko czy pochodzenie już nie przeszkadza. Niestety, tu, na Śląsku, jest ten kocioł kulturowy i doświadczenia, które wywołują podziały. Kiedyś na Śląsku popularne były żarty o Zagłębiu. Moim zdaniem były świetne, bo pozwalały humorystycznie te podziały niwelować. Ale każdego napięcia nie da się rozładować żartem…

Pan czuje się Niemcem? Polakiem? Ślązakiem?

Każdym po trochu. I Niemcem, i Polakiem, i Ślązakiem. Filozoficznie rzecz ujmując, ja staram się nawiązywać do takiego człowieka z inwokacji „Nie-boskiej komedii”: „Przez ciebie płynie strumień piękności, lecz ty pięknością nie jesteś”. Przeze mnie płynie strumień polskości, ale z Polski nie pochodzę. Ojciec był Niemcem, matka Ślązaczką, ale w ostatecznym rozrachunku to nie ma znaczenia. Ważniejsze jest to, co się robi, a nie skąd pochodzi.

A jaką narodowość podał pan w spisie powszechnym?

Sam nie wiem, co wpisał urzędnik, bo informacje spisowe podawałem przez telefon i powiedziałem, że pochodzę z niemieckiej rodziny, jestem Ślązakiem i Polakiem. Poleciłem, żeby wpisał więc trzy narodowości. Nie wiem, co ostatecznie z tego wyszło.

A tożsamość śląska? Jak pan, przedstawiciel niemieckiej mniejszości na Śląsku, patrzy na odrodzenie tego ruchu regionalnego?

Po roku 1989 na Śląsku było takie zjawisko: ludzie z niemieckimi korzeniami zaczęli się zwracać w stronę Niemiec, tak emocjonalnie. Kiedy wprowadzono pierwszy spis powszechny ludności, elity polskie, bojąc się kontynuacji tej niemieckości uznały, że niemieckość trzeba zahamować i „pójść w śląskość”, która to przykryje. To nie było dobre rozwiązanie.

To znaczy?

Przedstawiciele mniejszości niemieckiej zawsze byli lojalnymi obywatelami Polski. Z punktu widzenia Polski, niemieckość jest znacznie bardziej przewidywalna niż śląskość. Z drugiej jednak strony, był czas gdy Ruch Autonomii Śląska dostał się do sejmiku i nawet rządził wspólnie z Platformą Obywatelską. A potem to śląskie odrodzenie w polityce przyniosło zupełnie inny efekt, niż wszyscy się spodziewali. Śląskie ugrupowania się podzieliły i w ostatnich wyborach postanowiły osobno walczyć o mandaty w samorządzie województwa. Nie dostał się nikt. Więc dostaliśmy możliwość, ale nie potrafiliśmy jej wykorzystać.

Czego panu życzyć przed świętami?

Jestem realistą i nie wierzę w spełnianie się życzeń. Ale życzyć i tak można.
To zdrowia. Najważniejsze, żebyśmy byli zdrowi. A naszym podopiecznym – zdrowia i wytrwałości. To wystarczy. Jeśli będziemy zdrowi i będziemy dobrze spełniać swój obowiązek, zapewniać ludziom choćby podstawy z piramidy potrzeb Maslowa, dajemy im jedyną szansę. Mało jest we mnie nadziei, ale to nie mnie zwalnia z obowiązku pomagania bliźniemu.