W 1983 r. - pod presją komunistycznego reżimu - Tadeusz Arent opuścił kraj. Publikujemy rozmowę ze współzałożycielem szczygłowickiej "Solidarności", który po niemal czterech dekadach spędzonych na emigracji w Stanach Zjednoczonych odwiedził Polskę i Górny Śląsk.
Zacznijmy może od sprawy najprostszej, bo potem wszystko się skomplikuje... W jaki sposób trafił Pan do kopalni "Szczygłowice"? Co Pana skłoniło do podjęcia pracy właśnie tam? I na jakich stanowiskach Pan pracował?
Tadeusz Arent, działacz opozycyjny w PRL, były przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" KWK "Szczygłowice": - Wcześniej pracowałem w jednej z bytomskich kopalń. Gdzieś w 1974 r. dowiedziałem się, że w "Szczygłowicach" łatwiej dostać mieszkanie. Postanowiłem przenieść się do "Szczygłowic", gdzie rzeczywiście w miarę szybko otrzymałem klucze do nowego mieszkania. Pracowałem jako górnik, a potem - jako górnik strzałowy.
To przejdźmy do meritum - do wydarzeń z lat 1980-1981. Pierwsze pytanie musi dotyczyć tego, co spowodowało, że górnicy ze "Szczygłowic" pod koniec sierpnia 1980 r. podjęli strajk. Czy była to decyzja o charakterze solidarnościowym, mająca pokazać wsparcie dla strajkujących zakładów na Wybrzeżu, czy też wzburzenie wśród załogi narastało wraz z pogarszającą się sytuacją ekonomiczną kraju i akurat wtedy ten gniew eksplodował?
- I jedno, i drugie miało znaczenie. W Gdańsku strajk trwał od pewnego czasu. Również Jastrzębie strajkowało. Górnicy solidaryzowali się z Wybrzeżem, ale mieli też swoje kwestie do wywalczenia - chodziło nam głównie o zniesienie nieludzkiego systemu czterobrygadowego [przewidującego pracę przez 7 dni w tygodniu, bez wolnych niedziel - przyp. red.]. Przyłączyliśmy się do strajkujących, choć na początku żaden z nas nie miał doświadczenia i wiedzy, jak to zorganizować. Nasz strajk trwał dwa dni. W pewnym momencie, a było to na podszybiu, proponowałem kolegom, aby pojechać do Jastrzębia, jednak znalazł się człowiek z "drugiej strony", który tak potrafił ludzi zmanipulować, że ostatecznie nikt z nas nie pojechał. Próbowano nas też spacyfikować, obiecując wybory do Rady Zakładowej. Momentami te rozmowy dziwnie wyglądały, bo po jednej stronie siedzieliśmy my, a po drugiej - ktoś ze Służby Bezpieczeństwa, dyrekcja, partyjni oraz... przewodniczący "branżowych" związków zawodowych. Jak on mógł reprezentować interes załogi, skoro siedział po jednej stronie z tamtymi? Od razu było wiadomo, po której stronie się opowie.
Potem podpisano Porozumienie Jastrzębskie, które znosiło system czterobrygadowy. Jednak wymiar historyczny zyskało przede wszystkim wywalczone prawo do zakładania niezależnych od władzy związków zawodowych...
- Tak. Z historycznego punktu widzenia najważniejsze było Porozumienie Katowickie [podpisane 11 września 1980 r. - przyp. red.], bo porozumienia ze Szczecina czy Gdańska miały znaczenie lokalne, a Porozumienie Katowickie rozszerzało postanowienia z poprzednio zawartych porozumień na cały kraj. Dzięki temu "Solidarność" mogła potem działać w całej Polsce. W tym miejscu przekazuję ukłon koledze Andrzejowi Rozpłochowskiemu i jego współpracownikom, którzy doprowadzili do podpisania Porozumienia Katowickiego. Kolega Rozpłochowski był jednym z tych, których Służba Bezpieczeństwa zwalczała najbardziej.
- Kiedy pojawiła się możliwość zakładania wolnych związków zawodowych, "Solidarność" powstała również w "Szczygłowicach". Jak to się stało, że został Pan jej przewodniczącym?
- Tutaj trzeba wrócić do czasu strajku i tego, jak powstawał komitet strajkowy. Wtedy przekonali mnie koledzy. A ja miałem świadomość, że trzeba walczyć, kiedy jest na to szansa - o wolność, o zniesienie cenzury, o zniesienie przywilejów. Później powołaliśmy komitet strajkowy, wyłoniliśmy jego prezydium i trzeba było jechać do Jastrzębia, aby się zarejestrować. Wtedy po raz pierwszy doniesiono na nas do SB. Potem okazało się, że przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego był tak naprawdę człowiekiem władzy. Po zakończeniu strajków i powołaniu organizacji zakładowej NSZZ "Solidarność" rozpoczęliśmy normalną działalność związkową. Ludzie przychodzili do nas ze swoimi problemami, a władze dodatkowo wszystkich zachęcały, aby z wszelkimi kłopotami zgłaszali się do nas. To były sprawy, z którymi niektórzy nie potrafili sobie poradzić przez 15 lat, a teraz my mieliśmy to szybko załatwić. Chodziło o obarczenie nas jak największą ilością zadań. Ale wtedy rzeczywiście miało się poczucie, że nazwa Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność" nie do końca oddawała to, czym była "Solidarność". To był wielki ruch społeczny, niezależna od władzy organizacja, do której ludzie mieli zaufanie.
Czy poza codziennym utrudnianiem życia, chociażby poprzez kierowanie do "Solidarności" ludzi ze wszystkimi możliwymi problemami, było wśród związkowców poczucie zagrożenia ze strony władzy?
- O tym, że takie zagrożenie było, dowiedziałem się wiele lat później, kiedy otrzymałem z Instytutu Pamięci Narodowej dokumenty na swój temat. Jest tego 700 kartek. Wśród nich znalazłem dokument datowany na 14 lutego 1981 r., gdzie w odniesieniu do mnie zostało napisane wprost - "zatrzymać i umieścić w ośrodku pracy" oraz słowo "zatwierdzam". Myślę, że każdy, kto w sierpniu i wrześniu 1980 r. był zaangażowany w jakiekolwiek działania, w jakikolwiek komitet strajkowy, od razu trafiał na odpowiednią listę. Oni tylko czekali na moment, kiedy Związek osłabnie, aby nas rozbić.
Skoro mówimy o roku 1981, nie sposób nie wspomnieć o wydarzeniu z września, które stało się słynne. Chodzi o akcję z wywiezieniem przewodniczącego "starych" związków zawodowych na taczce. Jak do tego doszło i na jakiej podstawie potem Pana zatrzymano?
- Tutaj trzeba powiedzieć kilka słów o atmosferze, jaka panowała na kopalni. Kiedy obowiązywała "czterobrygadówka", władza wymagała od górników, by fedrowali więcej, więcej i więcej. Z czasem nie tylko ludzie, ale i maszyny przestały to tempo wytrzymywać. Sprzęt też ma swoją wytrzymałość. Nie da się pracować przez 7 dni w tygodniu, bez przerwy. W 1980 r. wywalczyliśmy wolne niedziele, a soboty miały być przeznaczone głównie na naprawę maszyn, na konserwację. Jednak władza nie przestała myśleć o tym, jak skłonić ludzi do pracy w soboty. Najpierw zaczęli rozdawać kartki na 1,5 kilograma kiełbasy pracownikom, którzy przyszli w sobotę. Część rzeczywiście pracowała, część potem uciekała przez płot, kiedy już otrzymała kartkę na kiełbasę - wiadomo, ludzie są ludźmi, a mięso było wtedy towarem trudno dostępnym. Takie były czasy. Później [11 września 1981 r. - przyp. red.] rząd przyjął słynną uchwałę numer 199. Przewidywała ona, że ci, którzy przyjdą do pracy w sobotę, otrzymają wynagrodzenie za "dniówkę", "dniówkę" sobotnią i jeszcze "dniówkę" dodatkową. Tylko tych pieniędzy nie dostawali "do ręki". One szły na osobne konto. Można było z tych pieniędzy skorzystać w specjalnym sklepie, który otworzono w Knurowie. Sklep był przeznaczony tylko dla górników pracujących w soboty. Tacy pracownicy mogli za pieniądze odłożone na osobnym koncie nabywać niezwykle atrakcyjne wtedy towary. To był podstęp, pułapka. Myśmy przecież w roku 1980 protestowali przeciwko sklepom dla funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, dla oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Teraz władza chciała nas "wpuścić" w to samo, zrobić z górników "uprzywilejowanych", rozbić "Solidarność". Pewnego dnia do Szczygłowic przyjechał Adam Bronikowski z Telewizji Polskiej, znany funkcjonariusz propagandowy komunistycznej władzy. To mogło oznaczać, że coś będą szykować. Nas wtedy nie było na kopalni, bo wraz z Czesławem Sobierajskim pojechaliśmy po coś do Urzędu Miejskiego w Knurowie. Tymczasem Bronikowski znalazł jakiegoś "branżowca" [członka "starych" związków zawodowych - przyp. red.], co odpoczywał po nocy, wysmarował mu twarz i kazał powiedzieć do kamery w imieniu całej załogi, że to tylko ekstremiści - Arent, Sobierajski - są przeciwni pracy w soboty. To była nieprawda. Do "Solidarności" należało wtedy 90 procent załogi, a załoga liczyła prawie 8 tysięcy pracowników. Jak już wcześniej mówiłem, mnie tam wtedy nie było, więc mój zastępca zaczął działać. Zapowiedział, że zwoła "masówkę" i niech ten człowiek przedstawi stanowisko "całej załogi" przed całą załogą. Ale Bronikowski miał już to, czego potrzebował i opuścił kopalnię. Kiedy przyjechaliśmy z Czesławem Sobierajskim, na cechowni wręcz "gotowało się". Najpierw powiedziałem, że postaram się zainterweniować, by ten paszkwil na załogę "Szczygłowic" nie został wyemitowany, ale to nikogo nie uspokoiło. I coś mnie natchnęło, żeby poprosić kogoś o przyprowadzenie taczek. Powiedziałem obecnemu tam przewodniczącemu Rady Zakładowej ze "starych" związków zawodowych Mateńce, którego zresztą doskonale znałem - "Jasiu, siadaj". I po wywiezieniu go na tych taczkach górnicy się uspokoili. Udało się rozładować napiętą atmosferę. Wszystko działo się między pierwszą a drugą zmianą. Potem pierwsza zmiana pojechała do domu, druga zjechała na dół.
Tak głośna sprawa musiała mieć swój ciąg dalszy.
- Tego samego dnia pojechałem do Zarządu Regionu, gdzie rozmawialiśmy na temat całej sytuacji. Kiedy wróciliśmy, dostaliśmy wezwanie do prokuratury w Rybniku. Wezwano cztery osoby z kierownictwa szczygłowickiej "Solidarności" - to był kolega Czapko, kolega Kosmalski, kolega Sobierajski i ja. Poszliśmy do łaźni, bo założyliśmy, że tam nie ma podsłuchów. Ustaliliśmy, że jedziemy do Rybnika dwoma samochodami. Jeśli pierwszy samochód zostanie zatrzymany już w drodze, ten drugi zawraca i jedzie na kopalnię, żeby przekazać informację kolegom. Do Rybnika dojechaliśmy. Mnie przesłuchiwano na końcu. Na koniec prokurator stwierdził, że jestem oskarżony z dwóch artykułów. Ja go dopytywałem, czy wie, jakie skutki może mieć jego decyzja, na co on, że jestem aresztowany. Podeszło dwóch milicjantów, dostałem kajdanki na ręce. Od decyzji prokuratora mogłem się odwołać do sądu. Poręczenia społeczne nawet takich osób, jak Wałęsa, Geremek czy Mazowiecki, to były tylko poręczenia i nie oznaczały zakończenia sprawy. W dniu, w którym zostałem aresztowany, przewieźli mnie do aresztu wojewódzkiego w Katowicach przy ulicy Mikołowskiej. O tym, że po moim aresztowaniu na "Szczygłowicach" znów zrobiło się "gorąco", dowiedziałem się z radia, którego słuchali milicjanci, kiedy przewozili mnie z Rybnika do Katowic. Kolega Ryszard Nikodem załatwił mi adwokatów. To był mecenas Stęchły, świętej pamięci Leszek Piotrowski, bardzo porządny człowiek... Trafiłem na uczciwą panią sędzinę, która oddaliła wniosek o areszt.
Zdarzenia, o których rozmawiamy, całkowicie "przykrył" stan wojenny. Jego ogłoszenie w dniu 13 grudnia 1981 r. miało trwale wpłynąć na losy Pana i Pańskiej rodziny. Jak Pan zapamiętał wprowadzenie stanu wojennego?
- Tak, że tuż po północy funkcjonariusze milicji - "bijącego serca partii" - bez zapowiedzi wyrąbali siekierą drzwi do mojego mieszkania i wyprowadzili mnie w kajdankach. Wszystko działo się bardzo szybko. Przewieziono mnie na komendę, gdzie żona dostarczyła mi ubranie, bo nie dano mi ani chwili czasu, żeby z domu cokolwiek ze sobą zabrać. Zostałem internowany na okrągły rok. Najpierw trzymali mnie w Zabrzu-Zaborzu, potem w Uhercach...
Wypuszczono Pana po roku. Co dalej? Przecież "Solidarność" zdelegalizowano. Mógł Pan w ogóle wrócić na kopalnię?
- Wypuszczono mnie w Barbórkę. Ostatnim miejscem, gdzie mnie przetrzymywali, były Uherce. Co dalej? Najpierw byłem na chorobowym, bo internowanie wpłynęło na pogorszenie się mojego stanu zdrowia. Skutki internowania odczuwam zresztą do dziś. Wróciłem na kopalnię, tylko do robót pomocniczych, a nie strzałowych. Wiedziałem, kto działa w podziemiu. Wiedziałem też, że wszystko jest pod 24-godzinną obserwacją. Trzeba było się na coś zdecydować. Ale zanim zdążyłem dobrze pomyśleć, już otrzymałem wezwanie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tam pułkownik Służby Bezpieczeństwa poinformował mnie, że toczy się śledztwo w związku z próbą siłowego obalenia ustroju socjalistycznego. Zarzucono mi, że przyczyniłem się do wyrzucenia "starych" związków zawodowych z kopalni, co było nieprawdą, bo oni zmienili piętro i lokal na mniejszy ze względu na mniejszą liczbę członków. Pytano mnie, co mówiła Anna Walentynowicz, kiedy przyjechała do Szczygłowic. Odpowiedziałem, że mówiła o powstaniu "Solidarności", a to nie stanowiło żadnej tajemnicy. Przesłuchiwano mnie. Kiedy funkcjonariusz SB próbował namówić mnie do współpracy, od razu tę propozycję odrzuciłem i powiedziałem, że nie mamy o czym rozmawiać. Zaczęły się szykany. 1 maja 1983 r. bez wyraźnego powodu zostałem zatrzymany na 48 godzin. Wtedy zatrzymano również świętej pamięci Grzesia Łyskawę, też działacza szczygłowickiej "Solidarności". Pod moim blokiem bez przerwy stała karetka pogotowia z prowadzącymi obserwację funkcjonariuszami SB.
Nie zdecydował się Pan na działalność w konspiracji?
- To był dla mnie i dla mojej rodziny bardzo trudny czas. Mogłem się zaangażować, ale gdybym trafił do więzienia, moja rodzina znów zostałaby sama. Nie było mi łatwo, bo bardzo lubię kontakty z ludźmi. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Miałem potem ogromnego "kaca", ale kto to mógł przewidzieć, że w 1989 r., zaledwie 6 lat później, system upadnie? Nikt.
Jak to było z tym wyjazdem do Stanów? Zmuszono Pana wprost, dano "propozycję nie do odrzucenia"?
- Tak, dano wybór - albo będę tutaj cały czas nękany, albo wyjadę. Cały czas mnie obserwowali. Gdybym został, gdybym zaczął działać w podziemiu, szybko zdemaskowałbym ludzi. Potem powiedzieliby, że Arent to kapuś. Żona też powiedziała - "wybieraj". Miałem dwie córki w wieku 6 i 8 lat. Musiałem myśleć o rodzinie.
Jak układały się Pana losy w Stanach Zjednoczonych?
- Trafiłem na Florydę, do Orlando. Byłem górnikiem, bez znajomości języka angielskiego, bo u nas uczono tylko rosyjskiego. Na szczęście szybko uzyskałem wsparcie w Kościele luterańskim. Dzięki temu Kościołowi miałem załatwioną pracę na budowie. Ciężko było. Nieraz łzy z oczu leciały, ale wstawało się i szło do roboty, żeby dzieci miały co zjeść i w co się ubrać. Dla moich córek amerykański styl życia szybko stał się czymś naturalnym, ale dla mnie - nie. Często wchodziłem w spory z kolegami na temat przyjęcia obywatelstwa amerykańskiego. Wielu przyjęło tamto obywatelstwo. Ja uważałem i nadal uważam, że skoro się urodziłem Polakiem, to i umrę Polakiem. Jeśli wyjechałem, to nie dlatego, że mi "dolary pachniały", tylko dlatego, że mi "komuna śmierdziała".
Przejdźmy do czasów znacznie nam bliższych. Co sprawiło, że zdecydował się Pan ubiegać o status "pokrzywdzonego" w rozumieniu ustawy o IPN?
- Wszystko zaczęło się od upublicznienia tak zwanej listy Wildsteina. Byłem całkowicie zaskoczony, kiedy zobaczyłem na niej swoje imię i nazwisko. Przecież wiedziałem, co robiłem, co i komu mówiłem. Natychmiast napisałem do Instytutu Pamięci Narodowej, żeby to wyjaśnić. Na moje pismo odpowiedział ówczesny prezes IPN Leon Kieres. Napisał, że to tylko przypadkowa zbieżność nazwisk i że jest mu bardzo przykro ze względu na zaistniałą sytuację. Wkrótce otrzymałem status "pokrzywdzonego". Mogłem ubiegać się o wgląd do "swojej" teczki. Jak się okazało, liczyła 700 kartek. Znalazłem w niej między innymi sześć szyfrogramów na mój temat, jakie Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej wysłała do Warszawy. Tych szyfrogramów IPN nie jest w stanie odczytać, więc nie wiem, jakie plany wobec mnie miała ówczesna władza, ale wiem, że interesowały się mną władze centralne. Gdybym nie wyjechał, kto wie, co by się stało... Jak się widzi te dokumenty przed sobą, różne myśli przychodzą do głowy... Działacze opozycyjni byli przecież likwidowani, a sprawcy pozostawali nieznani...
Jak gęsta była sieć konfidentów, którzy na Pana donosili? I ilu było esbeków, którzy Pana inwigilowali?
- Na kopalni było ich kilku, ale najistotniejsza wydaje mi się inna rzecz. W pewnym miejscu "zakładowy" esbek skarży się swojemu przełożonemu, że w ścisłym kierownictwie "Solidarności" nie ma nikogo, kto mógłby torpedować nasze "ekstremistyczne" zapędy.
Co spowodowało, że przyjechał Pan do Polski dopiero teraz - po 38 latach od opuszczenia kraju i po 32 latach od przełomu, jakim był rok '89? Co Pan czuł, kiedy dotarł pan do Szczygłowic?
- Miałem ochotę uklęknąć i pocałować tę ziemię, tak jak to robił święty Jan Paweł II. Naprawdę. Dlaczego przyjechałem dopiero teraz? Odpowiem tak - Floryda to przepiękne miejsce dla turysty, ale człowiek tam mieszkający, jeśli chce zapewnić godne życie sobie i swojej rodzinie, musi ciężko pracować. Były miesiące, kiedy pracowałem 16 godzin na dobę. Nie było dnia, żebym nie pracował. Potem żona ciężko zachorowała. Byłem przy niej do końca. Zmarła rok temu, 6 października. Parę miesięcy temu dowiedziałem się, że organizowane są uroczystości związane z 60-leciem kopalni "Szczygłowice". Pomyślałem sobie - i powiedziałem to w rozmowie telefonicznej z kolegą Czesławem Sobierajskim - że z moim stanem zdrowia nie ma tego co odkładać. Przyjazd do Polski był moim marzeniem i to marzenie się spełniło. Mam też jednak drugie marzenie, polityczne. Chodzi o to, by zbrodniarze komunistyczni zostali wreszcie ukarani. Jeden z najporządniejszych ludzi, pan Antoni Macierewicz, przygotował akt degradacji PRL-owskich wojskowych. Sejm zatwierdził. Nie wiem, co kierowało prezydentem Andrzejem Dudą, że zawetował ten dokument i zdegradował pana Macierewicza, a nie komunistycznych generałów. To był straszny policzek dla wszystkich opozycjonistów, którzy tyle przeszli i którzy wierzyli, że teraz wreszcie będzie sprawiedliwie. Pan prezydent ma jeszcze czas, może coś z tym zrobi? A może będziemy musieli poczekać na kolejnego prezydenta?... Czyny, o jakich mówimy, nie mają przedawnienia. Jeśli politycy chodzą pod pomniki, kłaniają się przed nimi i mówią o ofiarach, to powinni też pamiętać o zbrodniarzach. Nie chcę bronić zomowców, ale gdyby nie stan wojenny i gdyby nie ci, którzy wydali im te rozkazy, oni pewnie by nie strzelali. Tymczasem jest tak, że zomowcy ukarani zostali, a ich zwierzchnicy pozostali bezkarni. Nie zostali nawet zdegradowani.
Podsumujmy zatem naszą rozmowę. Ma Pan niezwykle bogatą biografię, piękne przeżycia, ale też trudny czas na emigracji za sobą. Czy czegokolwiek Pan żałuje - zaangażowania w "Solidarność", bo zakończyło się internowaniem i wyjazdem, a może po prostu samego wyjazdu?
- Odpowiem wprost - gdybym miał wybór, ponownie przystąpiłbym do strajku; gdybym miał wybór i znalazł się raz jeszcze na cechowni kopalni "Szczygłowice" w tamtych okolicznościach, postąpiłbym tak samo. Jestem przekonany, że zrobiłem słusznie. Kilka lat temu za swoją działalność zostałem odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności. Odznaczenie przesłałem do siedziby "Solidarności", bo kim ja bym był, gdyby nie Związek? Jedyne, czego żałuję, to właśnie wyjazdu. Było ciężko, naprawdę ciężko... W Ameryce jest tak, że dopóki pracujesz, wszyscy ci klaszczą. Przestają to robić, kiedy dzieje się źle. Wtedy zapominają. Ja w pewnym momencie przeszedłem zawał serca. Dobrze, że Pan Bóg mi dopomógł, przeżyłem... Dwa dni po operacji w szpitalu zjawił się pastor luterański. Zapewnił, że o mnie pamięta i że kiedy tylko mój stan zdrowia się poprawi, będę mógł przyjść do pracy w parafii. Tak też się stało. Od 20 lat jestem kościelnym w Kościele luterańskim, choć sam pozostałem konserwatywnym katolikiem i chodzę na mszę świętą sprawowaną tradycyjnie, po łacinie. A na co dzień staram się być przede wszystkim dobrym człowiekiem.
Dziękujemy za rozmowę.
Solidarność Górnicza